poniedziałek, 5 października 2015

Studencki galimatias z podróżą do Pragi




Nie pamiętam dokładnie kto rzucił hasło wypadu do Pragi, ale miało to miejsce, jakżeby inaczej, podczas jednej z licznych „korytarzowych” imprez w opolskim Mrowisku. Nie minął tydzień, a zebraliśmy się na dworcu PKP, gotowi i zwarci na kolejną przygodę. Cała szóstka; Ja, Asia, Arleta, Marek, Wojtek i Piotrek, który został naszym fotografem. Choć był początek listopada 2005 roku, pogoda była nad wyraz łaskawa, czyli słoneczna i ciepła (jak na tamte lata). 

Plan był prosty i dość czytelny. Dojeżdżamy do Międzylesia (z przesiadką we Wrocławiu), skąd pociągiem, busem lub stopem docieramy do Lichkova, gdzie czekamy nas bezpośredni pociąg do stolicy Czech. Tam nocujemy u Sióstr Klasrysek na Starym Mieście. Na drugi dzień wieczorem powrót do Polski. Nikt z nas nie przewidział, że do polsko-czeskiej granicy dojedziemy z ponad 6-ścio godzinnym opóźnieniem. Powód? Typowy dla naszego pięknego kraju, czyli awaria pociągu (tak zwany Teksas) w, jakże wymownie brzmiącej, miejscowości Biały Kościół. Postój trwał tak długo, bo trzeba było podstawić nowy skład. 

Do Lichkova przyjechaliśmy więc późnym wieczorem, kiedy to nie było już żadnego pociągu do Czech. Nie zastanawiając się długo, ruszyliśmy do "naszych sąsiadów" pieszo. Raptem nieco ponad 10 kilometrów. Po wielogodzinnym siedzeniu, przydało nam się trochę ruchu. Na szczęście po drodze był sklep, gdzie mogliśmy się zaopatrzyć w małe co nieco, czyli czeskie piwa. 

Po dotarciu na miejsce okazało się, że najbliższy pociąg do Pragi jest o siódmej z minutami, ale nie to było najgorsze. Za 10 minut, czyli o 22:00, poczekalnia miała zostać zamknięta, do 6:00 rano. A zrobiło się naprawdę chłodno. Mieliśmy do dyspozycji trzy śpiwory - na 6 osób - i nieco gotówki. Razem z Markiem udaliśmy się na rekonesans. Nie trwał on długo, bo zostaliśmy pogonieni przez kilku czeskich punków. W markotnych minach szykowaliśmy się do spania pod gołym niebem. Na szczęście z pomocą przyszedł nieoceniony pan maszynista, który tuż po północy miłosiernie pozwolił nam przenocować w… jednym z pociągów stojących na bocznych torach. Otworzył dla nas jeden z wagonów, informując, iż przed 6:00 musimy go opuścić. Do tego co godzinę będzie sprawdzał czy nie robimy Boruty - w rzeczywistości 2 lub 3 razy przeszedł się obok składu, za każdym razem budząc nas mocnym światłem latarki. Nie narzekaliśmy, bo było umiarkowanie ciepło (pociąg stał, więc nie był ogrzewany) i dość wygodnie. Chwilę błogiego relaksu (trudno to nazwać prawdziwym snem) brutalnie przerwał Marek, który chcąc zapalić, otworzył okno, a potem nie umiał go zamknąć. Udało się dopiero po półgodzinnym, wspólnym siłowaniu.

Punktualnie o 5:30 przyszedł maszynista i grzecznie nas wyprosił. Pociąg, który jechał z Polski, oczywiście miał spóźnienie. Studenckie, czyli 15 minutowe. Po ponad trzech godzinach jazdy nareszcie zobaczyliśmy cel naszej podróży. Po dotarciu na miejsce, usłyszeliśmy głośne przekleństwa ze strony Asi. Szybko okazało się, że nie jest ona w stanie kontynuować dalej podróży, bowiem „glany” obtarły jej stopy do krwi. Opuściła jedynie na chwilę Hlavni Nádraži, czyli Dworzec Główny, po czym skierowała się w stronę kas, po kupno biletu do Opola. Na nic zdały się nasze protesty, że kupimy bandaż, plastry, a może nawet nowe buty. Uparła się i koniec. Nie pozostało nam więc nic innego, jak pożegnać się z koeżanką i ruszyć w objęcia Złotej Pragi. 

Pierwszą rzeczą było, jakże zasłużone, śniadanie. Do dzisiaj pamiętam zaskoczone, a niekiedy wręcz zniesmaczone, miny turystów przechodzących obok pięciu młodych osób, którzy zająwszy całe dwie ławki na jednej z ruchliwszych ulic Na Přikopě urządzili sobie iście królewską ucztę. Po której, jak gdyby nigdy nic, umyli sobie zęby. Trzeba nam jednak oddać, że zostawiliśmy po sobie idealny porządek. Następne godziny były bardzo intensywne
i wyczerpujące. Stare i Nowe Miasto, Mala Strana, gdzie w przepięknej scenerii ogrodu i pałacu Waldsteina urządziliśmy sobie ponad dwugodzinną drzemkę, na wciąż jeszcze zielonej trawce. Nasz następny cel stanowiły Hradczany. Zamek Praski, jak i słynna Złota Uliczka były prawie opustoszałe. Buraczki z kminkiem, które służyły za kolację, smakowały iście po królewsku.

Kiedy zrobiło się ciemno, postanowiliśmy udać się do Klarysek. Z głęboką - jak się wnet okazało wielce naiwną – nadzieją zajrzeliśmy do kościoła św. Agnieszki. Niska i korpulentna siostra z marsową miną, bez żadnych ceregieli poinformowała nas o warunkach noclegu. Mamy się znaleźć w łóżkach – dostaniemy dwa pokoje, jeden dla chłopców, drugi dla dziewczyn – bezwzględnie przed 22:00. Z prysznica możemy skorzystać do 20:00 albo z rana między 5:00 a 6:00. Na kolację nie mamy, co liczyć, na śniadanie owszem, ale od 6:00 do 6:30. Przed opuszczeniem klasztoru musimy się wyspowiadać i przystąpić do komunii świętej na obowiązkowej mszy o 7:00. No i najważniejsze; nie zostaniemy wpuszczeni, jeśli wyczuje się od nas alkohol… Nie mieliśmy siły, ani ochoty, na żadne protesty. Podziękowaliśmy i grzecznie poinformowaliśmy, że poszukamy sobie innego miejsca do spania. Charyzmatyczna siostra podirytowana bezsensownym zawracaniem głowy, odeszła bez żadnego pożegnania. 

Postanowiliśmy zrobić, to o czym wszyscy wtedy marzyliśmy, czyli udać się do najbliższej praskiej piwiarni na słynne czeskiej piwo. Wystarczyła jedna kolejka złocistego płynu (Wojtek i Marek się wyłamali i wypili po dwa kufle pienistego i chłodnego Lagera), żeby podjąć decyzję o powrocie do Opola. Za ostatnie pieniądze zakupiliśmy bilety do Nachodu, z przesiadką w Hradec Králové, gdzie mieliśmy czekać trzy godziny. Dużo miasto, więc z pewnością poczekalnia będzie na noc otwarta. Natychmiast po wejściu do pociągu i zajęciu całego przedziału, padliśmy jak kawki. Do tego stopnia, że nie usłyszeliśmy żadnego z czterech nastawionych w komórkach budzików. Z krainy snu wyrwał nas dopiero przemiły konduktor, który po obejrzeniu biletów, z szerokim uśmiechem poinformował nas, że przejechaliśmy Hradec Králové i zbliżamy się do… Bratysławy. Przerażeni nie na żarty, zaczęliśmy wyjaśniać naszą niewesoła sytuację. Do dzisiaj nie wiem czyj Anioł Stróż miał wtedy wartę, ale Pan konduktor okazał się być człowiekiem o gołębim sercu. Odszedł bez słowa wyjaśnienia, by po chwili wrócić z termosem gorącej herbaty i plastikowymi kubkami. Przyniósł nam również bilety z mapą, gdzie dokładnie zaznaczył nam trasę, jaką musimy pokonać, żeby dotrzeć do Nachodu. 

Kiedy przejeżdżaliśmy przez Hradec Králové i ujrzeliśmy zamkniętą poczekalnię, parsknęliśmy głębokim śmiechem. Dokładnie o 8:00 rano zameldowaliśmy się przy czesko-polskiej granicy. Udało nam się złapać busa do Kudowy Zdrój, skąd po dwóch godzinach czekania, podstawił się autobus do Wrocławia. Od tamtej pory byłem, jeżdżę do Pragi regularnie. I za każdym razem wspomnienie tamtego, jakże spontanicznego i nie przygotowanego wypadu, przywołuje ciarki na moich plecach. 

Dzięki „Mrowiskowa ekipo”!















































Brak komentarzy: